Jan Jankiewicz – z szosy na tor [wywiad]

Jan Jankiewicz to jeden z czterech kolarskich zwycięzców Plebiscytu “Przeglądu Sportowego”. Jeden z najbardziej utytułowanych kolarzy w historii Polski w drugiej części wywiadu udzielonego Naszosie.pl opowiada… … o słowach trenera Rusina, które dały mu wicemistrzostwo świata … o słowach LeMonda, które napawają go dumą … o słowach, którymi pożegnał się z kadrą torową – Jan […] The post Jan Jankiewicz – z szosy na tor [wywiad] first appeared on Kolarstwo szosowe - Tour de France, Tour de Pologne - Wiadomości sportowe - naszosie.pl.

Sty 26, 2025 - 19:40
 0
Jan Jankiewicz – z szosy na tor [wywiad]

Jan Jankiewicz to jeden z czterech kolarskich zwycięzców Plebiscytu “Przeglądu Sportowego”. Jeden z najbardziej utytułowanych kolarzy w historii Polski w drugiej części wywiadu udzielonego Naszosie.pl opowiada…

  • … o słowach trenera Rusina, które dały mu wicemistrzostwo świata
  • … o słowach LeMonda, które napawają go dumą
  • … o słowach, którymi pożegnał się z kadrą torową

– Jan Jankiewicz mistrzem świata! – zakrzyknął Krzysztof Wyrzykowski 25 sierpnia 1979. I choć ówczesny komentator TVP pospieszył się z reakcją – wyścig zakończył się kilka dziesiątych sekundy później, to jedno pozostawało faktem. Rok po rozpoczęciu na dobre przygody szosowej (po owocnej karierze torowej), 24-letni Jan Jankiewicz przeszedł do historii swojej nowej specjalności.

Srebrny medal, który ostatecznie udało mu się wywalczyć, sprawił, że dołączył do Ryszarda Szurkowskiego, Stanisława Szozdy, Janusza Kowalskiego i… swojego rówieśnika Krzysztofa Sujki. Stał się piątym polskim medalistą mistrzostw świata. Aż trudno uwierzyć, że zaledwie dzień wcześniej chciał odpuścić start w Valkenburgu…

W środę sięgnęliśmy po wicemistrzostwo świata w jeździe drużynowej na czas, a w czwartek mieliśmy lekką rozjażdżkę albo w ogóle nie trenowaliśmy. Na prawdziwy trening pojechaliśmy więc dopiero w piątek, dzień przed startem. Ja byłem tak słaby, że nie mogłem podjechać pod górę. Byłem przekonany, że następnego dnia nie pojadę w wyścigu, dlatego gdy wróciliśmy do hotelu, szybko wyszedłem, żeby odwiedzić miejscowe sklepy, gdzie kupiłem jakieś płyty longplaye. Wtedy powiedziałem trenerowi Rusinowi:

– Panie trenerze, nie jadę jutro w wyścigu, prawda? Jestem taki słaby…

– Co ty gadasz? Jedziesz! Będziesz mistrzem świata!

Skoro takie coś powiedział mi trener Rusin, trochę się uspokoiłem i poszedłem spać. Następnego dnia czułem się jakoś dziwnie. Byłem jakiś taki leniwy, zaspany, ale jednocześnie bardzo spokojny, wyluzowany i pewny siebie. A jak już ruszyliśmy, to nie miałem ani jednej chwili słabości. Czasami na trasie zdarzają się gorsze chwile. Bywa, że ma się “zapiek” w nogach. Mi się to nie przydarzyło wtedy ani razu. I gdybym nie był taki pewny siebie, to może bym wygrał.

Srebrna drużyna na 100 kilometrów z MŚ w Valkenburgu 1979: Jan Jankiewicz, Stefan Ciekański, Witold Plutecki, Czesław Lang. Oprócz nich na zdjęciu dwaj trenerzy – Andrzej Trochanowski i Zbigniew Rusin.

Zakończył pan na drugim miejscu. Czuł pan, że dużo brakowało do zwycięstwa?

Nie tak dużo, tym bardziej, że musiałem walczyć sam. Chociaż często mówi się, że kolarstwo to sport drużynowy, to akurat tam nikt mi nie pomagał. Wyścig toczył się swoim rytmem. Jechaliśmy w grupie i kilka okrążeń przed końcem odjechała nam grupa ponad 20 kolarzy i nie było tam ani jednego Polaka.

Ja zostałem z tyłu i rozglądam się dookoła za naszymi – widzę tylko Ryśka Szurkowskiego, który też wtedy startował. Patrzę na niego i mówię: “Rysiek, siadaj mi na koło i jedziemy. To poszło!”. On kiwa głową ze zrozumieniem, a ja jadę do przodu. Naciskałem na pedały z całej siły, bo byłem zdeterminowany, żeby dowieźć go do tej grupy. Nawet nie patrzyłem na to, co się dzieje z tyłu. Gdy w końcu to zrobiłem, byłem zszokowany. Za mną nie było ani Ryśka, ani grupy.

Było już jednak za późno, by się wycofać, więc jechałem dalej. Gdy zaczynałem pogoń, mieliśmy trzy minuty straty do ucieczki, a mimo to sam nadrobiłem ją na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Gdy doleciałem do tamtej grupy, byłem sam – poza mną nie było w niej ani jednego Polaka. Nie miałem już innego wyjścia, niż zainicjować kolejną ucieczkę. Tam znaleźli się Gianni Giacomini – Włoch, który później wygrał, Niemiec – Bernd Drogan i Brytyjczyk – Robert Millar [kolarz, którego palmares jest tak bogate, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko odesłać Was do jego profilu na PCS – przyp. red.].

Na ostatnim podjeździe Włoch strzelił. Widziałem, jak układa się sytuacja i szybko doszedłem do wniosku, że jak zaraz zaatakuję, to z moich rywali nie będzie co zbierać. Niestety gdy już zabierałem się do skoku, zostałem zablokowany – z ataku nici, ale i tak szanse na medal są bardzo duże, tym bardziej, że Włoch wciąż jest z tyłu, a ja bardzo mocno wierze w swój finisz. Tylko że on po chwili nas doszedł. Kilometr, pięćset metrów do mety skacze Brytyjczyk. Drogan i Włoch skaczą za nim. Rozpoczynałem sprint z ostatniej pozycji i mogłem wyczekać rywali do końca…

Niestety nie wytrzymałem. Ruszyłem za wcześnie, około 300 metrów do końca. Szybko wysunąłem się na czoło, ale ten Włoch mnie przechytrzył. Usiadł mi na koło, wyczekał, wyczekał i tuż przed kreską wystawił koło. Choć przez chwilę kibice mogli słyszeć okrzyk: “Jankiewicz mistrzem świata!”

Jak to? 

Krzysztof Wyrzykowski, który przyjechał tam jako sprawozdawca siedział przy monitorze i widział dwie mety. Jedna to była rzeczywista “kreska”, a druga chwilę przed nią, to był napis “Campagnolo”, który z daleka wyglądał jak linia mety. I gdy ja przez nią przejeżdżałem jako pierwszy, to on wykrzyczał: “Jankiewicz mistrzem świata!”. Niestety, tak naprawdę do osiągnięcia sukcesu potrzebne było wtedy jeszcze kilka mocniejszych pociągnięć. Do dziś pamiętam tamten zawód…

Nic dziwnego, choć w zasadzie srebrny medal to również spory sukces…

Każdemu to powtarzam: “Jest się wicemistrzem świata. Niby sukces, ale tak naprawdę to jest tylko zajęte miejsce”. W kolarstwie liczy się tylko mistrz. To na niego patrzył cały świat – na mnie tylko Polacy.

No właśnie, w oczach Polaków znalazł pan bardzo duże uznanie – został pan sportowcem roku w Plebiscycie “Przeglądu Sportowego”.

Bo to generalnie był dla mnie bardzo udany rok. Był ten Wyścig Pokoju, był wyścig we Francji, który wygrałem, a poza tym… byłem podwójnym wicemistrzem świata, bo wcześniej byliśmy drudzy w drużynie. A gdyby nie ten przekręt Holendra, to byłbym przecież chyba jedynym w historii kolarzem, który na jednych mistrzostwach zdobył medal i na szosie, i na torze [tu odsyłamy Was do poprzedniej części wywiadu – przyp. red.].

Drugie miejsce zajął wtedy Supron – zapaśnik, który do dziś mi wypomina, że to on powinien być zwycięzcą, a nie ja! Bo to on był mistrzem świata, a ja tylko wicemistrzem. Ja mu wtedy zawsze odpowiadam: “cóż, sam sobie tego zwycięstwa nie przyznałem. Tak zadecydowali kibice”.

Jan Jankiewicz został w 1979 roku wybrany polskim sportowcem roku Jan Jankiewicz/Archiwum prywatne

Niestety w kolejnych latach nie udało się panu nawiązać do tamtych sukcesów.

Nie udało się, choć ten 1980 rok też był dla mnie bardzo dobry jeśli chodzi o wyścigi szosowe. Potem zajęliśmy czwarte miejsce na igrzyskach – być może nieco rozczarowujące, ale wciąż niezłe.

Ja w każdym razie optymistycznie podchodziłem do kolejnego występu, tym razem w wyścigu ze startu wspólnego. Między nim, a jazdą drużynową na czas była długa przerwa, dlatego postanowiliśmy w jej trakcie wrócić do Polski na Wyścig Pasmem Gór Świętokrzyskich. Chcieliśmy coś robić, bo we wiosce olimpijskiej nie bardzo było gdzie trenować. Nie było sensu się kisić w tej Moskwie, a ja miałem tak dobrą formę, że na tamtych zawodach wygrałem chyba wszystkie etapy – a warto pamiętać, że jechała tam cała krajowa czołówka.

Czułem, że do Moskwy wracam po medal. Tyle tylko że w drodze na lotnisko spadła na nas bardzo przykra informacja – mój ojciec zmarł. Oni lecą prosto do Moskwy, a ja z Warszawy do Wrocławia. Z Wrocławia do Nowej Rudy – tam pogrzeb. Potem z powrotem do Warszawy i dopiero wtedy samolotem do Moskwy. I jak przyleciałem do Rosji, to już następnego dnia był start wyścigu. Nie nadawałem się do startu – nie po tym, co przeszedłem, ale myślę, że trener Rusin zdawał sobie z tego sprawę. Wydaje mi się, że po prostu nie chciał mi robić dodatkowej przykrości pominięciem mnie przy wybieraniu składu.

Po tych przeżyciach i po tych podróżach nie było mowy o tym, żebym coś tam zdziałał, ale swoją cegiełkę do medalu Cześka dołożyłem. Jak odjechali Suchoruczenkow i Barinow, to właśnie ja byłem tym Polakiem, który utrzymywał się na ich kole. Niestety później zapiekło mnie w nogach i musiałem odpuścić. Ale jak wróciłem do grupy, to znalazłem Cześka Langa i rzuciłem do niego: “Jedź za nimi, bo to pójdzie!”. Czesiek skoczył i rzeczywiście tak w trójkę aż do mety.

Wracając do jazdy drużynowej na czas. To co pan mówi, oznacza, że obiegowa opinia o tym, że to śmierć pańskiego ojca rozbiła wasze morale przed czasówką jest nieprawdziwa?

Ojciec zmarł wtedy, gdy ścigaliśmy się na tym Wyścigu Pasmem Gór Świętokrzyskich, a dowiedziałem się o tym chwilę po nim. Według mnie główną przyczyną naszego niepowodzenia było to, że przed wyścigiem bez naszej wiedzy trener Trochanowski kazał zmienić korby na dłuższe. Nie mogliśmy złapać rytmu. Jechaliśmy jak czaple. Nie mogliśmy się odnaleźć. Być może gdyby zostało tak, jak było wcześniej, mielibyśmy medal.

Nie widziałem pana także na liście startowej rozgrywanego w tamtym roku Wyścigu Pokoju.

Nie było ani mnie, ani Cześka Langa. Większość tych, którzy mieli wystartować w Moskwie, nie pojechali na Wyścig Pokoju…

… dlaczego?

Wyścig Pokoju był w maju, a igrzyska były w lipcu. Trenerzy prawdopodobnie uznali, że nie bylibyśmy w stanie przygotować na te dwie imprezy dwóch szczytów formy w tak krótkim okresie. To one były naszym celem numer jeden i przygotowania do nich były dla nas na tyle ważne, że nawet trochę odpuściliśmy sobie mistrzostwa Polski. Wystartowaliśmy żeby przejechać ileś kilometrów i się wycofać.

Nasze zachowanie zdenerwowało sędziów tak bardzo, że chcieli nas zawiesić. Oni byli wtedy bardzo surowi. Jak widzieli, że się nie ścigamy, tylko sobie pomagamy albo oddajemy zwycięstwa, to potrafili nas zawiesić albo chociaż odebrać wywalczone w taki sposób triumfy. Dziś zawodowcy mogą się normalnie rozprowadzić – jeden puszcza korby 200 metrów przed metą, a drugi finiszuje – wtedy za takie coś byłaby dyskwalifikacja. To nie jest sport, jak przestajesz się ścigać, choć wyścig się jeszcze toczy!

Ale wy też się rozprowadzaliście. Sam pan mówił o Walczaku, który bardzo panu pomagał podczas Wyścigu Pokoju.

Tylko że wtedy wyglądało to trochę inaczej. Dziś kolarze robią swoje i puszczają korby – i w płaskim terenie, i w górach. A wtedy po wykonaniu swojej roboty, walczyli także do końca o jak najlepszy wynik dla siebie. Tamto kolarstwo zdecydowanie bardziej mi się podobało – dziś jedzie się tylko na jednego, a reszta nie dostaje szansy, żeby powalczyć. Kiedyś wyglądało dużo inaczej, było ciekawiej.

Pański ostatni start w Wyścigu Pokoju to 1981 rok. 

To był niestety dla mnie ciężki rok. W pewnym momencie przygotowań, podczas któregoś ze zgrupowań, zaczęło mnie boleć kolano. Niezależnie od tego, czy kręciłem wolno czy szybko – przy każdym zgięciu bolało mnie kolano. Dostałem zalecenia, żeby zostać we Wrocławiu, więc nie pojechałem na pierwsze wyścigi do Francji. Przez ten czas trochę się podleczyłem – korzystałem z różnych zabiegów, masaży i innych rzeczy.

Potem dołączyłem do kolegów, którzy byli już we Francji, wziąłem udział w Tour du Loir-et-Cher i pokonał mnie tylko Greg LeMond, którego Eddie Borysewicz po raz pierwszy przywiózł wtedy do Europy na wyścigi etapowe. Kiedyś LeMonda zapytali, którego kolarza najmocniej zapamiętał ze swojej amatorskiej kariery i odpowiedział, że… mnie – bardzo miło mi się wtedy zrobiło*.

* Mój rozmówca delikatnie pomylił chronologię wydarzeń, nie ingerowałem jednak w treść jego wypowiedzi, ponieważ moim zdaniem ta drobna pomyłka zupełnie nie zmienia jej sensu. W kwietniu 1981 roku Jan Jankiewicz rzeczywiście wystartował w Tour du Loir-et-Cher, ale nie zajął w nim 2. miejsca, tylko… wygrał cały wyścig. Grega LeMonda wtedy jednak nie pokonał – ten od kilku tygodni był już zawodnikiem Elf-Renault. Z LeMondem rywalizował rok wcześniej, podczas Tour du Loir-et-Cher 1980. Jankiewicz zajął tam wtedy 3. miejsce (do drugiego Ladislava Ferebauera stracił 1 sekundę), przed m.in. Olafem Ludwigiem.

Wypowiedzi LeMonda, o której wspomina Jankiewicz nie udało mi się znaleźć, ale wbrew pozorom Internet, choć ogromny, nie zawiera wszystkich informacji świata. Z cała pewnością nie zawiera także wszystkich wywiadów prasowych i telewizyjnych, których kiedykolwiek udzielił LeMond. Uważam jednak, że Amerykanin mógł zapamiętać Jankiewicza, co było tym bardziej prawdopodobne, że w kwietniu 1980 roku ten był kilka miesięcy po zdobyciu wicemistrzostwa świata. Choćby z tego powodu mógł zapaść w pamięć późniejszemu trzykrotnemu zwycięzcy Tour de France. Dla zaledwie 19-letniego kolarza z USA, który dopiero zaczynał swoją wielką kolarską karierę, ściganie się z kolarzami pokroju Jankiewicza musiało być wielkim przeżyciem.

Pamięta pan jeszcze tamte potyczki?

Nieszczególnie. Wtedy nie spodziewałem się, że LeMond zrobi aż taką karierę. Dla mnie ważniejszy był Wyścig Pokoju. O nim myślałem przede wszystkim. Żeby przypomnieć sobie co nieco o tym wyścigu, musiałbym pewnie zajrzeć do swoich dzienniczków, które jeszcze mam w domu. Ale jedno pamiętam na pewno. On był ode mnie, od nas, dużo lepszy.

Jan Jankiewicz/Archiwum prywatne

Tak czy inaczej, mimo wcześniejszych problemów zdrowotnych, na Wyścig Pokoju 1981 przyjechał pan w dobrej formie…

Rzeczywiście, ponieważ do końca kwietnia to kolano w ogóle mnie już nie bolało. Już wydawało się, że jest dobrze, ale niestety w końcu nie wytrzymało obciążeń. Gdy wyścig się zaczął, ja przejechałem może dwa etapy, a ono znów się odezwało. I tak: kolano boli, a skoro tak, to co robi lekarz?

Zastrzyk? 

No zastrzyk znieczulający. Kolano rzeczywiście nie bolało, ale tylko przez pierwsze 50-100 kilometrów. A potem znowu się odzywało. Niestety, gdy już zaczynało boleć, to trochę odruchowo, aby je chronić, inaczej kręciłem nogą. W ten sposób poszło mi ścięgno Achillesa. A potem, przez kolejne dni, przed każdym kolejnym etapem szły dwa zastrzyki – jeden w kolano, drugi w to ścięgno.

W ten sposób przejechałem cały ten Wyścig Pokoju [Jan Jankiewicz zajął nawet 6. miejsce – był zdecydowanie najlepszym spośród Polaków! – przyp. red.]. Wróciłem do Wrocławia, gdzie w szpitalu lekarze powiedzieli mi, że jeśli nie przestanę się ścigać, to będę chodził o kulach. Mimo wszystko ścigałem się dalej – nawet wystartowałem w torowych mistrzostwach świata i zająłem tam 4. miejsce zarówno w wyścigu indywidualnym, jak i drużynowym.

Tylko że niedługo później problemy z kolanem znowu się nasiliły. Było tak źle, że właściwie byłem już pogodzony z tym, że to koniec. Na szczęście wtedy zadzwonił do mnie doktor Rusin, którego krótko wcześniej zwolnili z posady selekcjonera kadry. Namówił mnie, żebym przyjechał do Warszawy, żebym zrobił sobie operację tego kolana. Wystartowałem w paru mniejszych wyścigach i szło mi na tyle dobrze, że trener Bek proponował mi, żebym pojawił się na mistrzostwach świata. Odmówiłem – było na to jeszcze za wcześnie.

W 1983 roku już całkowicie porzuciłem starty na szosie. Trochę się bałem wracać. Wróciłem za to na dobre do startów na torze. Pojechaliśmy do USA – cały styczeń spędziliśmy w Colorado Springs, a w lutym zaczęliśmy się ścigać w Teksasie, z całą amerykańską kadrą amatorską, choć już nie było w niej Grega LeMonda. Był za to… Davis Phinney – ojciec Taylora Phinneya, męża Kasi Niewiadomej.

Celem głównym na tamten sezon były, jak zwykle, mistrzostwa świata. Ja miałem zapewnienie od trenera Beka, że pojadę tam zarówno indywidualnie, jak i drużynowo. I niczego w tej kwestii nie zmienił mój kiepski występ na mistrzostwach Polski, gdzie odpadłem w półfinale. A przynajmniej tak mówił mi jeszcze chwilę przed mistrzostwami świata.

Niestety na miejscu, w Zurychu, zmienił zdanie. Powiedział, że zrobi mi i Sikorskiemu (mistrzowi Polski) kwalifikacje, które zadecydują o tym, który pojedzie indywidualnie. Ten nasz sprawdzian odbył się… podczas treningu, gdy na torze znajdowali się też inni zawodnicy, których trzeba było wyprzedzać. Zdecydowanie nie wyglądało to jak wyścig na dochodzenie, o udział w którym walczyliśmy.

I kto wygrał?

Wygrał Sikorski. Pomijając warunki, w których rywalizowaliśmy… ja nigdy nie byłem zawodnikiem treningowym. Nigdy nie potrafiłem wykrzesać z siebie maksimum na treningach. Zawsze liczyły się dla mnie zawody. Ale zasady, to zasady – w zawodach wystartował zatem Sikorski, który odpadł w eliminacjach.

To mnie bolało, tym bardziej, że czułem się bardzo dobrze. Byłem w świetnej formie, co pokazałem później podczas eliminacji do wyścigu drużynowego. Nie dość, że moje zmiany trwały okrążenie (a w wyścigu na 4 km na dochodzenie zmiany trwają zwykle pół okrążenia), to jeszcze za każdym razem oni mieli problem z utrzymaniem mi koła. Odpadliśmy.

Po tym wszystkim byłem wściekły, a na domiar złego, trener po zakończeniu powiedział mi jeszcze, że specjalnie zerwałem chłopaków z koła, żeby się zemścić. Tego było zbyt wiele. W nerwach powiedziałem mu, że w takim razie ja nie będę się już ścigać. Nikt nie brał wtedy moich słów na poważnie. Nawet trener następnego dnia, jeszcze w Zurychu, powiedział mi, że jedziemy na trening. Ja mu wtedy odparłem, że nigdzie nie jadę. Miałem 28 lat i zakończyłem karierę…

I nie myślał pan, żeby zmienić decyzję? Nie chciał pan wrócić ani na tor, ani na szosę?

Na szosie nie chciałem już się ścigać. Obawiałem się o tę nogę. Na szosie było większe ryzyko, że coś mi się stanie. Zresztą, nawet jakbym chciał, to bym już tam nie mógł startować, bo miałem 28 lat. Byłem już dla działaczy za stary na kolarza. Oni takich “staruszków” jak ja szybko wykreślali, a spotkało to i lepszych niż ja – nawet Staszek Szozda nie ścigał się już po 28. roku życia.

Ale może nie ma co się dziwić? Wtedy kolarze szybciej się starzeli. Nie było takich środków regeneracyjnych, jak dziś. Jeździliśmy z kieszeniami wypchanymi kanapkami, słodkimi batonami, a nawet… cukrem w kostkach. Totalnie bez sensu. A dziś są takie odżywki, że zawodnicy jeżdżą do 40. i są w stanie osiągać sukcesy.

A jeśli chodzi o tor, to chcieli mnie w Szczecinie. Robili tam mocną drużynę torowców. Sikorski, Dawidowicz, Woszczyna… prawie wszyscy najlepsi polscy torowcy. Ale ja się zawziąłem i odmówiłem. Później oczywiście tego żałowałem. Szczególnie jak chłopaki potem zdobyły srebrny medal na dochodzenie, miałem poczucie, że sam mogłem tam być i sięgnąć po ten medal razem z nimi.

fot Jan Jankiewicz/Archiwum prywatne

Ale co się stanie, to już się nie odstanie. Medalu mistrzostw świata na torze nie zdobyłem i musiałem się z tym pogodzić. Mieliśmy mocną drużynę – szczególnie w 1975 roku. Czesiek Lang, Krzysiu Sujka, Zbyszek Szczepkowski, ale przede wszystkim Janek Faltyn, który był zawodnikiem wprost skrojonym pod drużynowy wyścig na dochodzenie. Jak myśmy nie zdobyli medalu, nie mam pojęcia. Całe szczęście, że indywidualnie wszyscy, oprócz Zbyszka Szczepkowskiego zdobyliśmy swoje medale – jak nie na szosie, to przynajmniej na torze.

Po karierze dalej był pan związany z kolarstwem?

Tylko przez chwilę. Trenowałem w RLKS-ie młodych kolarzy. Jeździłem z nimi nawet na Spartakiadę Młodzieży, widziałem kilku zdolnych chłopców, którzy mieli spory potencjał, ale nie popracowałem z nimi długo. Szybko okazało się, że zarobki, które tam są, nie wystarczają, żeby się z tego utrzymać, więc zająłem się innymi rzeczami.

Mimo wszystko, wciąż śledzę to, co dzieje się w kolarstwie i cieszy mnie na przykład to, że coraz większe sukcesy osiąga Mikołaj Legieć, który do niedawna jeździł w klubie UKS Centrum Nowa Ruda. Właściwie za każdym razem, jak widziałem wyniki wyścigów, to on był na podium. Wiem, że teraz odchodzi do Torunia, ale mam nadzieję, że dalej będzie się rozwijać.

Czyli teraz nie gniewa się już pan na kolarstwo!

Skąd! Zbyt dużo czasu minęło. Wciąż utrzymuję przecież kontakt z innymi byłymi kolarzami. Kiedyś było tego więcej, robiliśmy jakieś bale kolarskie. Teraz już ich nie ma, ale wciąż się widujemy. Nawet ostatnio na Sylwestra spotkaliśmy się u Heńka Charuckiego. Ja, Janek Brzeźny, Jan Faltyn, Grzegorz Fajkowski i on – zresztą drugi rok z rzędu. Tańców nie było, ale była okazja, żeby trochę porozmawiać.

Oni są blisko, we Wrocławiu, ale często rozmawiamy też przez telefon z Cześkiem Langiem czy Krzyśkiem Sujką. Wróciłem nawet do jazdy na rowerze, choć na razie wolę jeździć sam – mogę wtedy utrzymywać takie tempo, jakie mi odpowiada.

Przeczytaj również inne wywiady autora:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Marek Leśniewski – długa droga do zawodowstwa 

Tomasz Marczyński – 60 minut z Loco

Janusz Kowalski – Szybszy od Pogačara

Janusz Kowalski – opowieść o niewykorzystanym potencjale

Przemysław Niemiec – Droga do Giro

Przemysław Niemiec – W kolarskim raju

Lech Piasecki – zanim został zawodowcem

Lech Piasecki: „Saronni dał mi zwycięstwo, Anquetil je odebrał”

Włodzimierz Rezner – złotousty sobowtór Merckxa cz. 1

Włodzimierz Rezner – złotousty sobowtór Merckxa cz. 2

Czesław Lang – Igrzyska, które spełniły marzenia

Czesław Lang – Tour de Pologne. Nowy początek

Czesław Lang: „Cavendish żałował, że przyjechał tu tak późno”

Benedetti – Polak z Włoch. Pomocnik, który stał się legendą

Bartosz Huzarski – od Wyścigu Pokoju do wielkich tourów

Boska komedia Marka Rutkiewicza – cz. 1 Niebo

Boska komedia Marka Rutkiewicza cz. 2 Piekło

Boska komedia Marka Rutkiewicza cz. 3  Czyściec

Paweł Poljański: „Contador często się na nas wkurzał”

Paweł Poljański – pomocnik z wyboru 

Piotr Wadecki – twardziel i lokator „Kanibala”

Jan Jankiewicz – Z toru na szosęThe post Jan Jankiewicz – z szosy na tor [wywiad] first appeared on Kolarstwo szosowe - Tour de France, Tour de Pologne - Wiadomości sportowe - naszosie.pl.