Inwazja porywaczy ciał / Looney Tunes: Porky i Daffy ratują świat

W czasach, gdy gotowe produkcje animowane chętniej wyrzuca się do kosza niż prezentuje publiczności (przy okazji odpisując koszty od podatku), może dziwić, że na ekrany kin na całym świecie wchodzi nowa animacja spod szyldu "Zwariowanych melodii". Poprzednia próba wskrzeszenia w filmie pełnometrażowym legendarnych postaci stworzonych m.in. przez Chucka Jonesa, Texa Avery'ego czy Friza Frelenga

Lut 4, 2025 - 04:07
 0
Inwazja porywaczy ciał  / Looney Tunes: Porky i Daffy ratują świat
W czasach, gdy gotowe produkcje animowane chętniej wyrzuca się do kosza niż prezentuje publiczności (przy okazji odpisując koszty od podatku), może dziwić, że na ekrany kin na całym świecie wchodzi nowa animacja spod szyldu "Zwariowanych melodii". Poprzednia próba wskrzeszenia w filmie pełnometrażowym legendarnych postaci stworzonych m.in. przez Chucka Jonesa, Texa Avery'ego czy Friza Frelenga okazała się nieudanym eksperymentem. "Kosmiczny mecz: Nowa era" nachalnie grał na nostalgii widzów wychowanych na kasetach VHS w latach 90. XX wieku. Na szczęście twórcy "Looney Tunes: Porky i Daffy ratują świat" mają inny pomysł na swój film. W klimatycznym prologu, przywodzącym na myśl klasyczne kino science-fiction z lat 50., na Ziemię przybywa niezidentyfikowany obiekt latający, a śledzący go naukowiec wpada w poważne tarapaty. Wątek ten jednak znika na dłuższy czas, bo na scenę wkraczają główni bohaterowie: Prosiak Porky i Kaczor Daffy. W sekwencji montażowej poznajemy ich dzieciństwo pod opieką farmera Jima, a następnie oglądamy nierówne zmagania z teraźniejszością. By nie stracić domu odziedziczonego po przybranym ojcu, bohaterowie muszą znaleźć pracę. Po serii zabawnych i nieudanych prób trafiają do fabryki gumy do życia. Tam, wraz ze świnką Petunią, odkrywają, że kosmici zmieniają ludzi w bezmózgie zombie. Czy dwóm świnkom i kaczorowi uda się uratować świat? Podobno reżyser i współscenarzysta "Looney Tunes: Porky i Daffy ratują świat", Peter Browngardt, opowiadając o swym pomyśle w studiu Warner Bros., streścił go w zdaniu "Ed Wood w świecie Zwariowanych Melodii". Miłość do klasycznych filmów sci-fi, zarówno powszechnie uznanych, jak i tych mniej prominentnych, widoczna jest w każdej minucie seansu. Starsi widzowie najwięcej frajdy odnajdą w wyłapywaniu nawiązań. Już oryginalny tytuł ("The Day the Earth Blew Up: A Looney Tunes Movie") odsyła do nazw klasycznych filmów w rodzaju "Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia". Nie zabrakło również sekwencji mogących kojarzyć się ze "Świtem żywych trupów" George’a A. Romero (scena barykadowania się w domu), "Coś" Johna Carpentera (walka ze zmutowaną gumą) czy "Armagedonem" Michaela Baya. Pomysł wyjściowy przypomina zaś "Inwazję porywaczy ciał" Dona Siegela, która została przefiltrowana przez szaloną kreskówkową wrażliwość twórców. "Looney Tunes: Porky i Daffy ratują świat" to prawdziwy festiwal gagów. Slapstickowy humor obecny jest na każdym kroku, a twórcy z lubością korzystają z wolności, jaką daje im kreskówkowa konwencja. To świat bez ograniczeń, gdzie postacie w jednej scenie mogą dostać w głowę ogromnym młotem, poślizgnąć się na skórce od banana i połknąć dynamit, a w następnej są całe i zdrowe. Można oczywiście narzekać, że nieśmiertelność bohaterów ma negatywny wpływ na dramaturgię całości, ale powiedzmy sobie szczerze – nie po to oglądamy tego rodzaju kreskówki, żeby wyłapywać fabularne nielogiczności i siedzieć na krawędzi fotela, zadając sobie pytanie, czy bohaterom uda się wyjść cało z opresji. "Looney Tunes: Porky i Daffy ratują świat", podobnie jak tworzone od dekad kreskówki z Królikiem Bugsem, Strusiem Pędziwiatrem czy Diabłem Tasmańskim, stawiają na czysty eskapizm. Szaloną jazdę bez trzymanki, gdzie gag goni gag, a działania bohaterów nie mają konsekwencji: każda kolejna scena może być powrotem do wcześniejszego status quo. Twórcy nowej animacji ze stajni "Looney Tunes" (co ciekawe, wśród scenarzystów w napisach początkowych wymienia się aż jedenaście osób, w tym artystów odpowiedzialnych za storyboardy) sami chyba są kosmitami. Bo niczym Władcy Czasu z "Doctora Who" mają dwa serca: jedno bije dla filmów sci-fi, a drugie oddali oldschoolowym animacjom. Szacunek do dorobku poprzedników widać na kilku poziomach. Najbardziej podstawowym jest decyzja, by wykorzystać klasyczne wizerunki postaci i postawić na animację 2D, co nie jest wcale oczywistym wyborem w dzisiejszych czasach. Poszczególne fragmenty filmu nawiązują do różnych okresów animowanej historii Warner Bros. – sceny z farmerem Jimem mają mocny posmak retro (w całym kadrze animowane są pojedyncze elementy, co jest doskonale widoczne na nieruchomym tle), a szybka sekwencja montażowa o szukaniu pracy, ukazana w kwadratowym formacie obrazu, mogłaby śmiało stanowić jedną z zaginionych krótkometrażówek Chucka Jonesa sprzed kilku dekad. Próba uratowania przed rozbiórką rodzinnego domu, który symbolicznie łączy bohaterów z ich przybranym ojcem, to również opowieść o sile, jaka płynie z przyjaźni. Nieprzypadkowo na gwiazdy tej animowanej komedii kumpelskiej zostali wybrani Porky i Daffy, czyli jedna z tych par ze "Zwariowanych Melodii", która nie chce się nawzajem wykończyć (w przeciwieństwie do Bugsa i Elmera, Sylwestra i Tweety'ego czy Wikusia E. Kojota i Strusia Pędziwiatra). Sekwencja dorastania bohaterów pokazuje, że wiele razem przeszli i z różnych opresji wychodzili cało dzięki współpracy. Nie inaczej będzie tym razem, nawet jeśli droga do zrozumienia tego faktu będzie dość wyboista (bohaterowie zaliczą obowiązkową kłótnię, która finalnie tylko umocni ich relację). W długoletniej przyjaźni namiesza również pojawienie się Petunii, gdy świnka znajdzie się na randkowym celowniku Porky’ego. Finalnie jednak cała trójka stworzy patchworkową rodzinę, której więzy cementują przyjaźń i wspólny cel. W założeniach "Looney Tunes: Porky i Daffy ratują świat" sprawdza się jako list miłosny do animacji i kina sci-fi. Co jednak z młodszymi odbiorcami, którzy raczej nie wyłapią ani nawiązań do "Coś" Carpentera, ani nie zauważą, gdy twórcy popisują się elokwencją w zakresie znajomości historii animacji? Gorączkowe tempo filmu utrudnia nieco znalezienie jego prawdziwego przesłania, które niknie w zalewie gagów. Jest ich tak dużo, że w trakcie seansu można poczuć przebodźcowanie. Ten nadmiar wpływa zarówno na klarowność opowiadanej fabuły, jak i przekaz filmu. Twórcom brakuje subtelności, ale też nie udają, że chcieli zrobić kino edukacyjne albo mieli ambicje, aby pod względem uniwersalności konkurować z Disneyem czy Pixarem. I może w tej szczerości tkwi siła ich najnowszej animacji – udało im się stworzyć nowoczesną kreskówkę, która garściami czerpie z przeszłości i teoretycznie powinna dać trochę niezobowiązującej rozrywki zarówno małym, jak i dużym widzom (choć dzieciaki na moim seansie kręciły się w fotelach i bardziej interesowały się komórkami rodziców, niż tym, co działo się na ekranie).