Chłód wampirzych zębów czyli o „Nosferatu”
Ludzie łakną wampirów. Łakną ich może nawet bardziej niż same wampiry ludzi. Książki, filmy,…
Ludzie łakną wampirów. Łakną ich może nawet bardziej niż same wampiry ludzi. Książki, filmy, seriale, gry, balety. Gdzie nie spojrzysz tam ktoś próbuje opowiedzieć swoją historię o krwiopijcach, ewentualnie zaproponować swój retelling, nowe podejście, nieznane fakty. Wszystko zaś ku uciesze nie tylko widzów, ale też wielkiej rozrywkowej machiny, która chyba nigdy nie spodziewała się, że będzie można tyle wycisnąć ze stworzeń, które czynią z każdego honorowego krwiodawcę. W całym tym zamieszeniu nie dziwią głosy, by powrócić do korzeni, bo romantyczny mit wampira zastąpić niemal zapomnianą grozą. „Nosferatu” w reżyserii Roberta Eggersa, obiecuje powrót do źródeł. Pytanie tylko czy jest to powrót satysfakcjonujący.
W największym skrócie, dla wszystkich tych, którzy przespali ostatnie sto lat kina – „Nosferatu” jest trochę jak „Dracula” z Temu. Czyli prawie to co zmawialiśmy, ale z pewnymi zmianami. Wszystko po to by ominąć konieczność zabiegania o prawa autorskie. Tak przynajmniej wyglądało to w latach dwudziestych. Współcześnie – Nosferatu a właściwie hrabia Orlok, stał się postacią, która funkcjonuje w kulturze na własnych zasadach. Z resztą doczekał się już niejednego filmowego przedstawienia. Oprócz oryginalnego filmu z 1922 roku, mamy przecież „Nosferatu” Herzoga z 1979 roku czy „Cień wampira”, film o pracach nad oryginalną produkcją z lat dwudziestych.
Różnic w samej fabule jest kilka, przede wszystkim – nie mamy tu Londynu, tylko niemieckie miasto, sam hrabia Orlok nigdy nie wydaje się ciekawy czy atrakcyjny (inaczej niż uwodzący socjetę Dracula zarówno z lat trzydziestych jak i w wersji z lat dziewięćdziesiątych). Poza tym jednak opowieść korzysta z tych samych elementów fabuły – młody prawnik jadący podpisać umowę do oddalonego zamku, pozostawiona w domu ukochana, mroczna podróż statkiem, profesor znający tajemnicę mrocznego przybysza, narastająca groza i przepowiednie pomocnika wampira, osadzonego w szpitalu dla psychicznie chorych. Wszystko zaś oczywiście kumuluje się w ciągu scen, które mają doprowadzić do tego, że wampir nie powróci do swojego leża, gdy zapieje kur.
Dla widza nie ma tu więc nic nowego i tajemniczego. Wszystkie te elementy doskonale znamy i jedyne pytanie jakie sobie zdajemy, co wyjdzie z tego układu tym razem. Zwłaszcza, że przecież czasy się zmieniają a my i wampiry wraz z nimi. Nie patrzymy na tą opowieść tak jak czytelnik „Draculi” czy widz kolejnych filmowych adaptacji. Gdy widzimy statek płynący po wzburzonych falach nie mamy wątpliwości, że nikt nie przeżyje tej podróży, gdy nasz dzielny prawnik wchodzi do opuszczonego zamku tajemniczego hrabiego nie jesteśmy zaskoczeni, że nie będzie łatwo wyrwać się z gościny (to jak próba wyjścia od babci dziesięć minut wcześniej i bez ciasta). Stąd każdy reżyser musi wybrać swój klucz do tej opowieści, i udowodnić, że wciąż jest w niej potencjał by opowiedzieć nam o czymś czego jeszcze nie wiemy.
Eggers postawił w swoim filmie przede wszystkim na malowniczy gotycki horror. Widz bez trudu dostrzeże nawiązania do motywów zwłaszcza z malarstwa niemieckiego. Eggers jak zwykle w swoich filmach, doskonale gra światłem, tworząc poczucie, że jesteśmy w świecie, w którym niemal nigdy nie świeci słońce, gdzie wszystko albo jest szaro i zimno, albo wszystko skrywa ciemność. Ciemność w filmach Eggerasa jest postacią samą w sobie, niemalże żywą i aktywną częścią obrazu. To czego nie widać, czego musimy się tylko domyślać odgrywa tu równie ważną rolę jak to co się nam pokazuje. Nie jest to w horrorze zabieg nowy, ale reżyser korzysta z niego wyjątkowo sprawienie, przypominając, że budowanie napięcia w filmie nie musi się opierać na dramatycznej muzyce i potworach wyskakujących zza pleców bohaterów. Świat Eggersa jest zimny, ale też nieznośnie piękny – zwłaszcza wtedy, gdy reżyser korzysta z bardzo lubianej przez siebie symetrii, która dodatkowo oddaje malowniczość kadrów a jednocześnie sprawia, że bohaterowie wydają się być ograniczeni, związani niczym gorsetem ramą obrazu. Przy czym to jest ten film, w którym niemal każdy kadr wygląda idealnie, że chciałoby się go złapać i włożyć w ramy. Muszę tu jednak zauważyć, że dla polskiego widza, być może część tej przestrzeni będzie jakoś znajoma, czy dziwnie bliska, wszystko dlatego, że zdjęcia realizowano w dużym stopniu w Czechach. Przyznam, że raz czy dwa miałam takie „Sekundę czy ja tam nie byłam”, co może nieco wyciągać z immersji seansu.
Jednym z kluczowych elementów tego podejścia do wampirze historii jest pozbawienie Orloka jakichkolwiek cech, które mogłaby czynić z niego niezrozumianego romantycznego kochanka. Tam gdzie Francis Ford Coppola poszedł w historię o miłości, grzechu i odkupieniu, Eggers proponuje nam opowieść o złu, które deprawuje i korumpuje. Orlok przez większość filmu pozostaje ukryty w cieniu, nigdy nie przechodzi transformacji pozwalającej spojrzeć na niego łaskawym okiem. Gdyby nie spis aktorów trudno byłoby uwierzyć, że tą rolę gra Bill Skarsgård (Eggers ma wyraźnie słabość do tej szwedzkiej rodziny bo w „Northmanie” grał Aleksander) . Mroczna, wąsata postać, nie ma być urodziwa, ma przypomnieć, że wampirza opowieść jest zakorzeniona w historii o tym co nieżywe, rozkładające się i łapczywie sięgające po życie. Jest to z resztą mocno osadzone, w różnicy kulturowej pomiędzy pokazywaniem Draculi i Orloka. O ile ten pierwszy zawsze miał wymiar bardziej otwarty na romantyczną interpretację, o tyle Orlok zawsze pozostawał odrażający i zły, zdecydowanie bliższy emocjom i obrazom wychodzącym z kinematografii europejskiej, bez amerykańskiego przetworzenia materiału źrodłowego. Co powiedziawszy – mam problem z tą wizją Orloka. Nie dlatego, że uważam, iż Eggers popełnił błąd – wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że to bardzo dobry kierunek gdy mówimy o powrocie do horroru. Mój problem jest z gatunku tych absurdalnych. Otóż w czasie seansu mąż mój szepnął mi do ucha „O! Piłsudski” i od tamtego momentu nie byłam w stanie nie widzieć podobieństwa wąsa Orloka do wąsa Marszałka. Cóż… mroczny Piłskudzki prześladujący Niemców? Jestem to w stanie przyjąć jako alternatywną interpretację.
Choć wizualnie film zachwyca i słusznie wraca do horrowego rodowodu opowieści o wampirach to muszę przyznać, że pozostawił mnie z uczuciem pewnego niedosytu. Mam wrażenie, że mój główny problem, to pewna kostyczność postaci. Największy problem mam z relacją Ellen i Thomasa, naszej głównej pary, młodego małżeństwa, pomiędzy które wchodzi mrok. Otóż brakowało mi między nimi nieco więcej uczucia, nieco więcej czułości – czegoś co byłoby takim emocjonalnym haczykiem, który sprawia, że rozumiemy jak ważne jest to uczucie w kontrze z tym co oferuje Ellen mroczny Orlok. Być może wynika, to z schematu opowieści, w której musi się zmieścić bardzo wiele wątków i nie ma za bardzo czasu na rozbudowę postaci. Może to mój problem z Lily – Rose Depp, która jest absolutnie fantastyczna w scenie opętania czy szaleństwa, ale wypada blado jako młoda zakochana żona. Z resztą postać Ellen wydaje mi się kluczowym problemem tego filmu. Bardzo widać, że Eggers chciałby podkreślić sprawczości bohaterki uwięzionej w bardzo konserwatywnej narracji, ale jednocześnie – niekoniecznie jest na to miejsce w tej opowieści, gdzie cała egzystencja Ellen toczy się wokół mężczyzn. Przy czym wyraźnie Eggers nie chce opowiadać o niewinności, pożądaniu i całym seksualnym wymiarze relacji z wampirami. Te wątki się pojawiają i ostatecznie musi się wampir przyssać do nagiej piersi, ale mam poczucie, że w narracji nie odgrywa ten wymiar kluczowej roli.
Przy czym, żeby było jasne – moim zdaniem obsada gra bardzo dobrze – szczególnie spodobały mi się role na drugim planie. Nikogo chyba nie zaskakuje energia, którą wnosi do każdej sceny Willem Defoe, chociaż największe wrażenie zrobił dla mnie Ralph Ineson, jako lekarz i przedstawiciel podejścia naukowego. Sceny pomiędzy nimi oboma są fantastyczne, plus Ineson ma genialny głos, którego mogłabym słuchać godzinami. Jednocześnie ta konfrontacja nauki z okultyzmem czy duchowością, to chyba najbardziej współczesny wymiar tej opowieści. Choć nie wiem, czy powinniśmy kibicować podejściu odcinającemu się od szkiełka i oka. Ostatecznie w naszej rzeczywistości nie prowadzi to do skutecznej eksterminacji wampirów, tylko oporu przed szczepieniem dziecka na polio.
Miałam cichą nadzieję, że być może opowieść pochyli się nieco bardziej nad kwestiami, których dotyka – wszystkimi zaburzeniami nerwowymi, traumami, niestabilnością psychiczną. Ellen nie jest bowiem istotą spokojną, jej „nerwowość” stanowi element opowieści od samego początku. Przez moment zastanawiałam się czy Eggers nie pójdzie bardziej w horror psychologiczny, porzucając element okultystyczny skupi się na tej grozie, która wychodzi z nas. Orlok nadaje się tu całkiem nieźle jako niekoniecznie sprecyzowany symbol dawnej traumy, która wpływa na percepcję świata, lęki i bezsenność. Taki Orlok nie musi istnieć by był jeszcze bardziej przerażający. I choć Eggers trochę tego dotyka, to jednak ostatecznie wraca do bardzo klasycznej narracji, w której w cieniu rzeczywiście coś się czai i zwykle są to szczury (mam problem z tym, że mam się bać szczurów, bo wywołują one we mnie tylko entuzjastyczne uczucia).
Przyznam, że po seansie „Nosferatu” jeszcze bardziej umocniłam się w przekonaniu, że „Dracula” Francisa Forda Coppoli, pozostaje moim ukochanym „klasycznym” filmem wampirycznym. Mam poczucie, że Coppola najlepiej złapał ten emocjonalny naddatek towarzyszący tym opowieściom. I jasne, u niego nie mamy horroru, tylko opowieść bliższą melodramatu, ale to jak ujął rządzę, pożądanie i refleksję nad miłością ludzką i boską, rezonuje ze mną dużo bardziej. Nie znaczy to, że „Nosferatu” jest filmem nieudanym. Eggers jest zbyt zdolnym reżyserem by stworzyć coś co nie ma żadnej wartości. Jednak mam wrażenie, że zabrakło mi jasnej odpowiedzi na pytanie, po co wracamy do tej opowieści. To chyba mnie najbardziej zaskoczyło, że mimo udanego seansu, Eggers doskonale wie, jak opowiedzieć wampiryczną historię. Ale nie jestem pewna, czy wie po co ją opowiadać. Dostajemy więc piękny obraz, ale z poczuciem niedosytu.
Ps: Mam wrażenie, że najlepszą recenzją tego filmu jest… zestawienie nominacji Oscarowych. Film jest nominowany za najlepszą charakteryzację, najlepszą scenografię, kostiumy i zdjęcia. Więcej nominacji nie ma. Co moim zdaniem mogłoby starczyć za całą recenzję tego bardzo pięknego filmu.