Za mało przyprawy / Diuna: Proroctwo

W teorii 2024 rok zapowiadał się na karnawał serialowej fantastyki. Warner Bros. i Amazon wpisały w kalendarz premiery drugich sezonów "Rodu smoka" i "Pierścieni władzy", a na wielki listopadowo-grudniowy finał wytwórnia braci Warner zaplanowała sześcioodcinkową "Diunę: Proroctwo". W praktyce jednak zagorzali fani światów stworzonych przez J.R.R. Tolkiena i G.R.R. Martina byli zawiedzeni. "Ród

Sty 26, 2025 - 23:04
 0
Za mało przyprawy / Diuna: Proroctwo
W teorii 2024 rok zapowiadał się na karnawał serialowej fantastyki. Warner Bros. i Amazon wpisały w kalendarz premiery drugich sezonów "Rodu smoka" i "Pierścieni władzy", a na wielki listopadowo-grudniowy finał wytwórnia braci Warner zaplanowała sześcioodcinkową "Diunę: Proroctwo". W praktyce jednak zagorzali fani światów stworzonych przez J.R.R. Tolkiena i G.R.R. Martina byli zawiedzeni. "Ród smoka", po świetnym pierwszym sezonie, znacząco stracił na jakości i stał się smoczą operą mydlaną, a "Pierścienie władzy" okazały się jedynie nieznacznie lepsze niż krytykowana debiutancka seria sprzed dwóch lat. Honor tego typu produkcji miał ratować serial przedstawiający kolejne z wielkich uniwersów fantastyki. Wydawało się, że po wybitnej robocie jaką wykonała ekipa przekładająca "Diunę" Franka Herberta na wielki ekran, wystarczyło trzymać się dotychczasowego sposobu kreacji świata i nie zaprzepaścić klimatu z filmów. Niestety, "Diuna: Proroctwo" to w większości przegadany i scenariuszowo niedopracowany prequel, rozkręcający się dopiero pod sam koniec. Brak mu monumentalnej magii rodem z dylogii (a niebawem trylogii) Denisa Villeneuve'a (który, co warto podkreślić, nie brał udziału przy produkcji "Diuny: Proroctwa"). Showrunnerki, Diane Ademu-John i Alison Schapker, zaadaptowały na potrzeby serialu wątki z wydawanej w latach 2012-2016 trylogii autorstwa Briana Herberta (syna Franka Herberta) i Kevina J. Andersona (obaj są również producentami serialu). Zarówno wydarzenia z książek o "Wielkich Szkołach Diuny", jak i serialu, dzieją się dziesięć tysięcy lat przed narodzinami Paula Atrydy, głównego bohatera oryginalnej "Diuny". Ludzie wygrali wojnę z myślącymi maszynami, a w galaktycznym Imperium został ustanowiony nowy porządek. Jednym z jego kluczowych elementów stał się żeński zakon Bene Gesserit, w którym adeptki uczą się wykorzystywać nieznane dotąd możliwości umysłu. Dzięki umiejętności rozstrzygania czy czyjeś słowa są prawdziwe, członkinie zgromadzenia stały się potężnymi doradczyniami wielkich rodów rządzących Imperium.   Głównymi bohaterkami "Diuny: Proroctwa" są siostry Valya (Emily Watson) i Tula Harkonnen (Olivia Williams), które przewodzą Bene Gesserit. Valya jest władcza, ambitna, rządna władzy. Tka intrygi obejmujące swoim zasięgiem całe Imperium. Jednocześnie z trudem godzi osobiste rozterki (w znaczącym stopniu skupione na losach jej zhańbionego rodu) z rolą matki przełożonej zgromadzenia. Tula znajduje się w cieniu siostry, ma za zadanie jej potakiwać, ale jednocześnie chce udowodnić swoją wartość i wygrać kilka prywatnych wojen. "Diuna: Proroctwo" zaczyna się w ciekawym punkcie – zasady i układ sił kosmicznego świata tworzą się na nowo. Stronnictwa ścierają się ze sobą walcząc o jak najobfitszy kawałek władzy i wpływów. Niestety, twórcy opowiadają o Imperium i pokazują je w taki sposób jakby system rządów, prawa i zwyczaje były zabetonowane od wieków. Często powtarza się, że Bene Gesserit dopiero się rozwija, a jednak widz obserwuje coś zupełnie innego – osobną planetę opanowaną przez potężny zakon z monumentalną siedzibą, godną starożytnego miasta. Członkinie zgromadzenia, jako prawdomówczynie, towarzyszą najważniejszym osobom w Imperium. Pełnią rolę szarych eminencji, przez co mogą dowolnie sterować poczynaniami politycznych dygnitarzy. W wyniku jakich działań i knowań kobiety z Bene Gesserit tak szybko stały się jednym z najważniejszych elementów systemu? Dlaczego rody dopuściły do daleko idącego wpływu na nie przez kogoś z zewnątrz? Na te pytania trudno znaleźć w serialu odpowiedź, przez co przedstawiany świat traci na wiarygodności. Zakonowi brakuje mistycznej tajemnicy jaka unosiła się wokół jego działań w adaptacjach Villeneuve'a. Valya to przede wszystkim polityczka, sprawna mącicielka i zarządczyni. W takim spojrzeniu na Bene Gesserit nie byłoby niczego złego, gdyby tylko proponowane przez twórców intrygi okazały się wciągające i przejrzyste. Niestety, większość postaci bije dużo słownej piany, co wcale nie przekłada się na ilość oglądanych potyczek intelektualnych. Ot, zmieniają się planety i lokacje. Przez ekran przewija się ogrom bohaterów, niektórych z nich trudno rozpoznać przy kolejnym pojawieniu, a w ich wzajemnych relacjach nie sposób się połapać. Większość przedstawicielek Bene Gesserit, jak i imperialnych dygnitarzy nosi się godnie i dumnie. Co chwila rozmawiają o sprawach ważniejszych niż wszystkie galaktyki razem wzięte, ale niespecjalnie wiele z tego wynika. Dopiero w szóstym odcinku wątki zaczynają się zazębiać. Czy jednak angażujący finał sezonu wystarcza, żeby zapomnieć o chaotycznej narracji prowadzonej przez pięć godzin? Brak w "Diunie: Proroctwie" filmowego zmysłu opowiadania historii. Niemal każdą sekwencję otwierają dalekie plany ukazujące monumentalne budowle, a już kolejne ujęcia umiejscowione są we wnętrzach. To metoda kreowania przestrzeni rodem z telenoweli. Wiele do życzenia pozostawia praca kamery i montaż. Co z tego, że w serialu nieźle spisał się pion scenograficzny, skoro atrakcyjnych projektów nie udaje się ciekawie pokazać w kadrze? Odpowiedniego nastroju w "Diunie: Proroctwie" nie udaje się wykreować nawet muzyce. Volker Bertelmann, niedawny zdobywca Oscara za partyturę do "Na zachodzie bez zmian", nie potrafił znaleźć nut oddających wyjątkowość konkretnego świata sci-fi.  Nierówny i często nieprzekonujący jest też casting. Wcielająca się w Valyę Harkonnen Emily Watson paraduje z lekko naburmuszonym zamyśleniem, które nie dodaje bohaterce głębi. Lepiej wypada Olivia Williams jako bardziej empatyczna, ale równie rozdarta wewnętrznie Tula. To jej droga w ostateczności okazuje się bardziej tragiczna i ludzka. Częściowo broni się Travis Fimmel jako Desmond Hart, mistyk i fanatyk, ocalały po spotkaniu z czerwiem na Arrakis. Fimmel nie wychodzi jednak poza aktorskie emploi nieprzewidywalnego impulsywnego szaleńca, do którego zdążył przyzwyczaić widzów w "Wikingach" i "Wychowanych przez wilki". Najbardziej smuci jednak fakt, że brakuje w serialu kreacji i postaci skradających show od pierwszej sceny, dla których chce się oglądać kolejne odcinki. Serial przed kosmicznym niebytem ratuje wspomniany ostatni odcinek. Dłuższy od reszty, bardziej zwarty narracyjnie, a nawet ciekawszy filmowo – sporo jest w nim udanych, budujących sensy i napięcie przejść montażowych. Finał uwypukla motywy przewodnie sezonu. "Diuna: Proroctwo" opowiada o przekleństwie więzów krwi, którym często pozostajemy wierni wbrew rozsądkowi. Niekończące wadzenie się Valyi i Tuli z piętnem bycia Harkonnenkami ma w sobie ironiczny tragizm rodem z greckiego dramatu. W produkcji widoczne jest również ostrzeżenie przed podążaniem za ambicjami i kierowanie się chęcią zemsty. Tym, co uwzniośla, choć rzadko bywa wybieraną w tym świecie ścieżką, jest poświęcenie się dla i w imię czystej miłości. "Diuna: Proroctwo" zaskakuje przeciętnością. Trudno uwierzyć, że przenosząc na ekran tak skomplikowane i wielowymiarowe uniwersum można przez większość czasu wywoływać jedynie obojętne wzruszenie ramionami. Serial, w porównaniu do adaptacji Villeneuve'a, należy uznać za pozbawiony serca i wizjonerstwa wyrób diunopodobny. A jednak, finałowy odcinek pokazuje, że dla Bene Gesserit wciąż jest jeszcze szansa na zawojowanie uwagi widzów. Ale czy tak będzie? Na odpowiedź musimy poczekać do drugiego sezonu.