Jak słodko płakać na SZTUCE PIĘKNEGO ŻYCIA

Co znaczy sztuka filmowa, przekonałem się dopiero, gdy pod koniec seansu Sztuki pięknego życia posłyszałem parę rzędów za sobą już nie chlipanie – to donosiło się zewsząd – ale wręcz spazmy któregoś z widzów. Na ekranie Florence Pugh umierała tak estetycznie, że wolałem się niedyskretnie obejrzeć: spazmowała pani koło trzydziestki. Jeszcze parę minut zbiorowego wycierania […]

Sty 31, 2025 - 17:27
 0
Jak słodko płakać na SZTUCE PIĘKNEGO ŻYCIA

Co znaczy sztuka filmowa, przekonałem się dopiero, gdy pod koniec seansu Sztuki pięknego życia posłyszałem parę rzędów za sobą już nie chlipanie – to donosiło się zewsząd – ale wręcz spazmy któregoś z widzów. Na ekranie Florence Pugh umierała tak estetycznie, że wolałem się niedyskretnie obejrzeć: spazmowała pani koło trzydziestki. Jeszcze parę minut zbiorowego wycierania nosów i film się skończył; pani koło trzydziestki przepychała się do wyjścia, dosłownie promieniejąc. Dawno sobie tak nie użyła…

Jeżeli znacie wybitny tekst Stanisława Barańczaka pt. Jak słodko płakać na Love Story, to pewnie zauważyliście, że właśnie zakosiłem z niego bezczelnie cały akapit, zmieniając jedynie personalia aktorki i tytuł omawianego filmu. Pozwoliłem sobie na tę drobną referencję (choć złośliwcom ciśnie się już pewnie na usta słowo „plagiat”) z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że podczas seansu Sztuki pięknego życia przydarzyła mi się niemalże identyczna sytuacja, która natychmiast naprowadziła mój zdezelowany mózg na Barańczaka. Po drugie dlatego, że rzeczony tekst nie jest klasyczną recenzją filmową, ale szalenie interesującą próbą zgłębienia fenomenu takich filmów jak Love Story (kiedyś) czy Sztuka pięknego życia (dzisiaj). Jego wnikliwa lektura okazuje się w przypadku omawiania melodramatu Johna Crowleya więcej niż bezcenna.

Podążajmy zatem dalej za Barańczakiem. Poszukując odpowiedzi na pytanie, dlaczego na Love Story płacze się z tak wielką przyjemność, autor wspomina o kluczowym, odpowiednim porządku estetycznym. „Świat Love Story – pisze Barańczak – dzięki wszystkiemu, co składa się na język filmu – montażowi, zdjęciom, muzyce itd. – dąży do tego, aby być przede wszystkim światem ł a d n y m. W tej sytuacji dramatyczna katastrofa, jaką jest śmierć bohaterki, stanowiła szansę na przełamanie estetycznego porządku: wiadomo, że śmierć, agonia ładna raczej nie jest i nawet bez przesadnego naturalizmu można było osiągnąć tu efekt zakłócenia estetycznej normy”. Tak się jednak nie dzieje. Bohaterki Love Story i Sztuki pięknego życia umierają bardzo dzielnie, pokornie i estetycznie, choć – bądźmy sprawiedliwi – Florence Pugh pokasłuje na ekranie nieco bardziej rzęsiście i raz czy dwa razy zdarza jej się nawet zwymiotować.

Powód jest prozaiczny, lecz fundamentalny: twórców (oraz modelowych odbiorców) tych filmów nie interesuje brutalna rzeczywistość, w której śmierć na raka oznacza pasmo niewyobrażalnego cierpienia, ale wysublimowana fantazja na jej temat. W przypadku Sztuki pięknego życia jest to fantazja rodem ze współczesnej komedii romantycznej, tzn. taka, na którą składają się nienagannie białe ściany mieszkań bohaterów, puchate sweterki, plastikowe kubeczki po kawie ze Starbucksa i idylliczne chatka na wsi, zawsze gotowa przyjąć swoich właścicieli, gdyby ci nabrali akurat ochoty na ucieczkę od wielkomiejskiego zgiełku. Nawet toaleta na stacji benzynowej, w której wnętrzu dochodzi do porodu – być może najciekawsza scena w całym filmie – musi być wyjątkowo schludna i czysta. Wszystko ładne, wszystko piękne, wszystko doskonałe. Wszystko poza nim: słynnym koniem z karuzeli.

Kiedy tylko pojawił się na ekranie, nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu. Nie ma go w filmie za dużo, obecny jest w dosłownie jednym ujęciu, z boku kadru, ale to cud, że w ogóle się ostał. Jego pocieszny, wykrzywiony pysk w jednym momencie burzy skrzętnie zbudowaną iluzję, powodując kosmicznych rozmiarów wyrwę w narzuconym porządku estetycznym. Zupełnie tak, jakby do idealnego świata naszych melodramatyczno-romantycznych fantazji wkradła się nagle poczwarna, niedoskonała rzeczywistość. Twórcy starali się jak mogli, aby feralnego konia się pozbyć. Parzystokopytny był konsekwentnie wymazywany z materiałów promocyjnych, czasem w sposób wyjątkowo perfidny. Z pamięci widzów wymazać się go jednak nie udało – element karuzeli szybko stał się internetowym memem i zaczął żyć własnym życiem (popularność konia postanowiła zresztą skapitalizować firma A24 poprzez sprzedaż koszulek z jego wizerunkiem).

Wróćmy jeszcze na moment do Barańczaka. „Konflikt, w jakiejkolwiek formie tu występuje, przeradza się zawsze – i to na ogół dość szybko – w zgodę i stabilizację; służy jak gdyby tylko uwydatnieniu faktu, że od niezgody i sporu zawsze lepsza jest harmonia”. Brzmi znajomo? Konflikty w Sztuce pięknego życia są tak naprawdę dwa: pierwszy dotyczy ewentualnego spłodzenia dziecka, drugi zaś samorealizacji w obliczu śmiertelnej choroby. Oba rozwiązują się właściwie samoistnie (ani przez moment nie mamy wątpliwości, że będzie inaczej – nie tylko ze względu na konwencję, ale również niechronologiczną narrację filmu). Zwycięża harmonia, zgoda i stabilizacja. W poruszającym finale wszyscy razem, łyżwa w łyżwę, dzielnie stawiają czoła śmierci. I tak jak w przypadku Love Story właściwie nikt nie ma tutaj pretensji do złośliwego losu: „ani umierająca bohaterka, ani nieszczęśliwy bohater […] jest, jak jest – zdają się mówić – skoro już nas to nieszczęście spotkało, to trzymajmy się dzielnie”. Bohater, który potrafi zaakceptować swój los, nie wpędza nas bowiem – jak konkluduje Barańczak – w „niepokój metafizyczny”, jakże niepożądany w trakcie seansów melodramatów czy komedii romantycznych. Płaczemy więc wygodnie i swobodnie, w zgodzie z samymi sobą, przekonani – podobnie jak Andrew Garfield i Florence Pugh – że tak właśnie musiało być. Innego rozwiązania reżyser i scenarzysta nie przewidzieli.

W zakończeniu swojego tekstu Barańczak pisze, że przy wszystkich wadach i niedoskonałość Love Story, „ta maszynka do wyciskania łez funkcjonująca tak doskonale i sprawnie”, posiada jedną niezaprzeczalną wartość: dydaktyczną. „Uczy, że sentymentalizm nigdy jeszcze nie zburzył Bastylii; że dążność do zachowania istniejącego stanu rzeczy jest jego właściwą naturą”. Ponad 50 lat później Sztuka pięknego życia, maszynka równie doskonała i sprawna, uczy nas czegoś jeszcze: że cokolwiek by się w kinie nie zadziało, melodramaty o anglosaskich burżujach zawsze odnajdą swoją wierną widownię – taką, która będzie mogła się na nich beztrosko wypłakać, korzystając z błogiej anonimowości sali kinowej.