Jacek Dehnel w pierwszym felietonie dla naTemat: Jak miałbym odsiać żal prawdziwy od nieprawdziwego

Od samego rana, rozszerza się, coraz bardziej i bardziej, na kolejnych profilach, wyskakuje. Owal twarzy, duże oczy, włosy dostrzyżone prawie do samej skóry. Czasem bardziej lewy profil, czasem frontalnie, zdjęcia powtarzalne, rzadziej jakieś nowe. W mojej bańce przyrasta to dwojako, bo raz, że czytelnicy, a dwa ci z wewnątrz bańki: pisarki, dziennikarze od książek, designerki, redaktorzy. Te dwa rozchodzące się kręgi przecinają się, wchodzą ze sobą w jakieś interferencje: czytelniczki czytają u znanego redaktora od literatury, więc albo podają dalej jego wpis, albo montują własny. Napędzają się nawzajem. Ktoś pospał dłużej, ktoś nie włączył fejsa, teraz dopiero się dowiaduje i wrzuca o tym status. Jasne, dla części to pewnie forma realizowania snobizmu – ale to mnie nie obchodzi, zresztą jak miałbym odróżnić jedne kondolencje od drugich, odsiać żal prawdziwy od nieprawdziwego? Wszystko jak leci przyjmuję za dobrą monetę. Żałoba jest procesem prywatnym, ale i publicznym – kiedyś szczegółowe przepisy regulowały, ile miesięcy nosi się żałobę ciężką, ile lekką, w zależności od stopnia pokrewieństwa, pełen taryfikator. Jest w tym zresztą coś poruszającego: idziemy do wspólnoty, której częścią (chcąc nie chcąc) jesteśmy, z komunikatem, że nam źle, że coś nas uderzyło, podkopało, że cierpimy. W instagramowych czasach żałoba (rozumiana raczej jako wstawienie czarno-białego zdjęcia zmarłej osoby, niż jako noszenie czarnego woalu przez sześć miesięcy) jest może jednym z ostatnich sygnałów, że publiczne odbicie naszego życia ma wbudowaną skazę, która co jakiś czas się ujawnia: cierpienie. * Jak każdy, i ja przeważnie dowiaduję się z czarno-białych zdjęć, czy na fejsie, czy na portalach gazet. A więc ona, a więc on. Dzielenie się z tym dalej. "Ojej, a ona w ogóle jeszcze żyła?" (najgorzej, jak czyta się "Polska w żałobie po śmierci słynnego aktora", a tam jakiś halabardnik z serialu "Królowa Bona"). A więc wyprzedzili nas w tym wyścigu, spadli z planszy przed nami. Tydzień wcześniej tak właśnie, z portalu, dowiedziałem się o innej śmierci. Też pisarz, tyle, że niepolski, znaliśmy się, rozmawialiśmy, korespondowaliśmy, czytaliśmy się nawzajem, chorował od lat. Niezaskakujące, ale bardzo smutne. Tym razem bardzo smutne, ale zaskakujące. Bo nie w wieku na to. Żadna bliska znajomość, z mojej strony głównie czytelnicza, poza tym, że czasem porozmawialiśmy w jakimś kącie na festiwalu, w przelocie targach książki, wymieniliśmy jakieś uwagi na Messengerze. Znalazłem mu dziadka w przedwojennym albumie przestępców politycznych (siedział w Berezie Kartuskiej). Jednak, zupełnym zbiegiem okoliczności, dobrze znam osobę, która znała go dobrze, więc półgębkiem, że chory, że operacja, potem półgębkiem obopólna radość, że wszystko się udało, bo strach pomyśleć, co by to była za strata dla polskiej literatury. A potem wiadomość, że jednak się nie udało. Że jednak strata zaszła, zachodzi na naszych oczach, oczy nam zachodzą. Zupełnym zatem zbiegiem okoliczności miałem fory. Dowiedziałem się wcześniej. Stałem się nieoczekiwanie klientem premium, jak ten na wpół obcy żałobnik, którego nagle sadzają na pogrzebie tuż za najbliższą rodziną (nie dlatego, że utorował sobie drogę łokciami, ale dlatego, że wzięto go za dawno niewidzianego stryjka). Mogłem jako pierwszy w bańce wyszukać zdjęcie, przerobić na czarno-białe, sprawdzić w Wikipedii obie daty, wkleić kilka słów, że słów brak. Inni by ode mnie to czarno-białe kopiowali, inni by udostępniali. Ale nie zrobiłem tego, bo było mi smutno. Rozmawialiśmy z tamtą osobą, że strata dla polskiej literatury i strata człowieka, bezsensowna, było nam smutno razem (chociaż przez Messengera, bez oglądania nawzajem twarzy). Więc nie mieliśmy czasu na wklejanie, nie mieliśmy głowy do wklejania głowy czarno-białej. * A potem przyszedł poranek i już było wiadomo, i wklejali wszyscy. Zdjęcia z domkniętym nawiasem – 2025), ostatnią rzeczą, której dorabia się zmarły. Wiele i wielu pisało ładne i poruszające rzeczy – bo znali go dobrze, lepiej niż ja, bo mieli o nim wspomnienia i anegdotki, bo lubiano nie tylko jego książki, ale i jego lubiano. Nagle cały fejs odmieniał jego – nieregularne w odmianie, trudne w odmianie – nazwisko i tak przyzwyczajaliśmy się do tej odmiany, że był, a go już nie ma. I było tak, jakby mój żal – żal mały, ale szczery, bardziej czytelniczy niż koleżeński – stał się nagle nieważny, bo tyle już powiedziano, że nie miałem co powiedzieć. Chociaż niby wiszę mu pożegnanie. Jego duże, uśmiechnięte na smutno, czarno-białe oczy wyskakiwały spomiędzy reklam i sponsorowanych postów, że nie poznacie tych aktorek po latach, że nowy skecz Philomeny Cunk, że ten deser składa się tylko z czterech składników. Dołożenie kolejnej pary oczu wydawało się zbędne. Wyrażenie żalu stało się zbędne. Ten, patrzcie, obudził się. Dopiero. Przecież wszyscy wiedzą, że. Przecież

Lut 7, 2025 - 19:32
 0
Jacek Dehnel w pierwszym felietonie dla naTemat: Jak miałbym odsiać żal prawdziwy od nieprawdziwego
Od samego rana, rozszerza się, coraz bardziej i bardziej, na kolejnych profilach, wyskakuje. Owal twarzy, duże oczy, włosy dostrzyżone prawie do samej skóry. Czasem bardziej lewy profil, czasem frontalnie, zdjęcia powtarzalne, rzadziej jakieś nowe. W mojej bańce przyrasta to dwojako, bo raz, że czytelnicy, a dwa ci z wewnątrz bańki: pisarki, dziennikarze od książek, designerki, redaktorzy. Te dwa rozchodzące się kręgi przecinają się, wchodzą ze sobą w jakieś interferencje: czytelniczki czytają u znanego redaktora od literatury, więc albo podają dalej jego wpis, albo montują własny. Napędzają się nawzajem. Ktoś pospał dłużej, ktoś nie włączył fejsa, teraz dopiero się dowiaduje i wrzuca o tym status. Jasne, dla części to pewnie forma realizowania snobizmu – ale to mnie nie obchodzi, zresztą jak miałbym odróżnić jedne kondolencje od drugich, odsiać żal prawdziwy od nieprawdziwego? Wszystko jak leci przyjmuję za dobrą monetę. Żałoba jest procesem prywatnym, ale i publicznym – kiedyś szczegółowe przepisy regulowały, ile miesięcy nosi się żałobę ciężką, ile lekką, w zależności od stopnia pokrewieństwa, pełen taryfikator. Jest w tym zresztą coś poruszającego: idziemy do wspólnoty, której częścią (chcąc nie chcąc) jesteśmy, z komunikatem, że nam źle, że coś nas uderzyło, podkopało, że cierpimy. W instagramowych czasach żałoba (rozumiana raczej jako wstawienie czarno-białego zdjęcia zmarłej osoby, niż jako noszenie czarnego woalu przez sześć miesięcy) jest może jednym z ostatnich sygnałów, że publiczne odbicie naszego życia ma wbudowaną skazę, która co jakiś czas się ujawnia: cierpienie. * Jak każdy, i ja przeważnie dowiaduję się z czarno-białych zdjęć, czy na fejsie, czy na portalach gazet. A więc ona, a więc on. Dzielenie się z tym dalej. "Ojej, a ona w ogóle jeszcze żyła?" (najgorzej, jak czyta się "Polska w żałobie po śmierci słynnego aktora", a tam jakiś halabardnik z serialu "Królowa Bona"). A więc wyprzedzili nas w tym wyścigu, spadli z planszy przed nami. Tydzień wcześniej tak właśnie, z portalu, dowiedziałem się o innej śmierci. Też pisarz, tyle, że niepolski, znaliśmy się, rozmawialiśmy, korespondowaliśmy, czytaliśmy się nawzajem, chorował od lat. Niezaskakujące, ale bardzo smutne. Tym razem bardzo smutne, ale zaskakujące. Bo nie w wieku na to. Żadna bliska znajomość, z mojej strony głównie czytelnicza, poza tym, że czasem porozmawialiśmy w jakimś kącie na festiwalu, w przelocie targach książki, wymieniliśmy jakieś uwagi na Messengerze. Znalazłem mu dziadka w przedwojennym albumie przestępców politycznych (siedział w Berezie Kartuskiej). Jednak, zupełnym zbiegiem okoliczności, dobrze znam osobę, która znała go dobrze, więc półgębkiem, że chory, że operacja, potem półgębkiem obopólna radość, że wszystko się udało, bo strach pomyśleć, co by to była za strata dla polskiej literatury. A potem wiadomość, że jednak się nie udało. Że jednak strata zaszła, zachodzi na naszych oczach, oczy nam zachodzą. Zupełnym zatem zbiegiem okoliczności miałem fory. Dowiedziałem się wcześniej. Stałem się nieoczekiwanie klientem premium, jak ten na wpół obcy żałobnik, którego nagle sadzają na pogrzebie tuż za najbliższą rodziną (nie dlatego, że utorował sobie drogę łokciami, ale dlatego, że wzięto go za dawno niewidzianego stryjka). Mogłem jako pierwszy w bańce wyszukać zdjęcie, przerobić na czarno-białe, sprawdzić w Wikipedii obie daty, wkleić kilka słów, że słów brak. Inni by ode mnie to czarno-białe kopiowali, inni by udostępniali. Ale nie zrobiłem tego, bo było mi smutno. Rozmawialiśmy z tamtą osobą, że strata dla polskiej literatury i strata człowieka, bezsensowna, było nam smutno razem (chociaż przez Messengera, bez oglądania nawzajem twarzy). Więc nie mieliśmy czasu na wklejanie, nie mieliśmy głowy do wklejania głowy czarno-białej. * A potem przyszedł poranek i już było wiadomo, i wklejali wszyscy. Zdjęcia z domkniętym nawiasem – 2025), ostatnią rzeczą, której dorabia się zmarły. Wiele i wielu pisało ładne i poruszające rzeczy – bo znali go dobrze, lepiej niż ja, bo mieli o nim wspomnienia i anegdotki, bo lubiano nie tylko jego książki, ale i jego lubiano. Nagle cały fejs odmieniał jego – nieregularne w odmianie, trudne w odmianie – nazwisko i tak przyzwyczajaliśmy się do tej odmiany, że był, a go już nie ma. I było tak, jakby mój żal – żal mały, ale szczery, bardziej czytelniczy niż koleżeński – stał się nagle nieważny, bo tyle już powiedziano, że nie miałem co powiedzieć. Chociaż niby wiszę mu pożegnanie. Jego duże, uśmiechnięte na smutno, czarno-białe oczy wyskakiwały spomiędzy reklam i sponsorowanych postów, że nie poznacie tych aktorek po latach, że nowy skecz Philomeny Cunk, że ten deser składa się tylko z czterech składników. Dołożenie kolejnej pary oczu wydawało się zbędne. Wyrażenie żalu stało się zbędne. Ten, patrzcie, obudził się. Dopiero. Przecież wszyscy wiedzą, że. Przecież od rana już. I w dodatku bez anegdotki. Nawet. Ale jak nie napisze, to oczywiście wiadomo. Szkoda mu było pięciu minut, żeby coś skrobnąć. Zazdrościł pewnie. Niskie. Podłe. * Nawet kiedy tydzień po tej wiadomości wymyśliłem, co bym chciał napisać o Martinie, co bym chciał napisać o Marcinie, leciały już inne wiadomości, jeszcze nowszy skecz Philomeny Cunk, kolejny wywiad ze znanym – wciąż żyjącym – pisarzem i "tylko u nas bulwersujące słowa". Przestało być tłoczno od wyrazów tej konkretnej żałoby, ale nie znaczy to, że zrobiło się na nie miejsce; były już nieaktualne, choć przecież śmierć i jej nieodwołalność były tyleż samo aktualne, co tydzień i dwa tygodnie temu. I za kolejne dwa tygodnie, i pięć, i dwieście. Aż umarła Marianne Faithfull. I prawie nikogo to nie obeszło, mało kto zauważył. Ale o niej też nic nie wkleiłem, już świadomie, choć do tych dwóch żalów i żałób dodała trzeci żal i trzecią żałobę. Siedziałem w pustym pokoju, zmierzchało, bo w styczniu zmierzch zapada wcześniej, i słuchałem, jak – siedemnastoletnia – śpiewa "it is the evening of the day" i że "I sit and watch as tears go by". Że dzieciom, które robią to, co robiliśmy przed nimi, wydaje się, że wymyśliły coś nowego. Że siedzi i się im przygląda, a łzy płyną. Przez dwie i pół minuty, i kolejnych dwie i pół, i kolejnych. Ten głos, siedemnastoletni głos, który słyszałem na żywo kilkadziesiąt lat później, starszy, chropawy – tu jeszcze płynący bez wysiłku. Obiecujący, że coś jednak zostaje.