Iniemamierni / Znowu w akcji

Kojarzycie, jak obecne nastolatki mówią, że zrobiły coś "dla fabuły"? Według tego fajnego powiedzonka dreszczyk emocji albo łaknienie niespodziewanego mają za zadanie ciągnąć do podjęcia działań odmulających życiową stałość i nudę. Ja jednak byłem raczej typem gościa, który – trzymając się tej konwencji – wolał robić rzeczy "dla obsady". Jak rzep wczepiałem się w rękawy i uśmiechy bliskich,

Jan 17, 2025 - 15:25
Iniemamierni  / Znowu w akcji
Kojarzycie, jak obecne nastolatki mówią, że zrobiły coś "dla fabuły"? Według tego fajnego powiedzonka dreszczyk emocji albo łaknienie niespodziewanego mają za zadanie ciągnąć do podjęcia działań odmulających życiową stałość i nudę. Ja jednak byłem raczej typem gościa, który – trzymając się tej konwencji – wolał robić rzeczy "dla obsady". Jak rzep wczepiałem się w rękawy i uśmiechy bliskich, wyprowadzając schematy scenariusza wieczoru wprost z osobowego składu spotkania, nie odwrotnie. Co śmieszne, zdaje się, że streamingowym gigantom jest ostatnio bliżej do mojego podejścia. Zauważam to, gdy skaczę po zakładkach "polecane" platformowych bibliotek. Brad Pitt i George Clooney w garniturach uśmiechają się zalotnie z generycznego zwiastuna. Scarlett Johansson i Channing Tatum prężą się na nudziarskim plakacie. Jason Bateman ucieka przed Taronem Egertonem w kolejnym filmie o uciekaniu i łapaniu w budynku użyteczności publicznej. Taki celebrycki pragmatyzm wielkich studiów to oczywiście podejście stare jak kinematograf. Ale przemiana gwiazd kina w instagramowych influencerów do sprzedawania miesięcznych subskrypcji na szamanie filmowego kontentu – nowe jak przynajmniej kilka słów, które wystąpiły w tym zdaniu. Jednym z takich zapychaczy stworzonych "dla obsady" okazał się świeżo debiutujący na Netfliksie film "Znowu w akcji". Wracająca do zawodu po dziesięcioletniej przerwie Cameron Diaz i mało nie zmarły na planie Jamie Foxx robią co prawda zupełnie wystarczający nostalgiczny szum w receptorach pokolenia X, ale jeśli to za mało, producencki portfel opłacił też czeki Andrew Scotta, Glenn Close i Kyle’a Chandlera. Skład osobowy: godny. W jednym filmie biegają w końcu po ekranie 24 nominacje do Złotych Globów zamienione na cztery kuliste statuetki; reprezentacja nie tylko zasłużonej hollywoodzkiej pozycji, ale i niekwestionowanego aktorskiego talentu. Szkoda, że te wszystkie atuty rozgrywają się w jakiejś przestrzeni obok filmu – robota sympatycznych gwiazdorów kończy się wraz z momentem wciśnięcia przycisku "play" na pilocie telewizora. "Kolejny widz odhaczony, stan klików się zgadza" cieszy się miły pan sporządzający raport kwartalny. Tylko kina żal. Za reżyserię i zręby scenariusza "Znowu w akcji" odpowiada twórca "Baywatch. Słonecznego patrolu" Seth Gordon, ale mógłby odpowiadać w zasadzie darmowy generator z Internetu, bo najdokładniejszy test Voighta-Kampffa nie byłby w stanie wykryć tu cienia osobowości twórcy. Fabuła filmu przypomina trochę "Iniemamocnych" skrzyżowanych z estetyką wybranego na chybił-trafił "Hitu na sobotę". Oto para agentów CIA po nieudanej misji postanawia zaszyć się przed światem na zawodowej emeryturze. Okoliczności tej decyzji są sprzyjające – wielka katastrofa lotnicza, z której cudem udało im się uratować, ma działać jak mgła ukrywająca ich dalsze kroki. Wszyscy – a więc i wrogowie, i przełożeni – będą musieli uznać ich przecież za tragicznie poległych. Idealny scenariusz, by w końcu pooddychać żywotem normalsa z klasy średniej; trenować szkolną drużynę piłkarską, grać w Wordle, kupić minivana i wychować upragnione dzieci. W tej części film Gordona wprowadza nas w opowieść o cenie niezależności i życiowej realizacji. Cenie, jak widać, czasem nazbyt wysokiej.  Życie normalsa z klasy średniej ma jednak dwie przywary. Po pierwsze: biegnie za szybko. Ani mrugniemy, a w filmowej opowieści mija 15 lat. Po drugie: nudzi bardziej, niż wypadałoby przyznać. Fotele minivana wżynają się bardziej od obić luksusowego mercedesa wziętego w leasing przez wywiad, wieczorne sesje Wordlów przestają dawać satysfakcję, a dzieci, jak to dzieci, wyrastają na rozkapryszonych, niechętnych do komunikacji nastoletnich lokatorów. Zanim tęsknota za dawnym życiem zdąży odezwać się w sercach emerytowanych agentów, przeszłość, zaklęta w osobie dawnego przełożonego (Kyle Chandler), sama zapuka do drzwi. Powie coś o śmiertelnym niebezpieczeństwie, konieczności szybkiej ucieczki i złych oprychach, poszukujących zaginionego w katastrofie samolotu artefaktu, po czym oberwie kulą z karabinu snajperskiego w szyję. Porzucenie życia pod przykrywką celem uchronienia siebie i dzieci stanie się dla bohaterów niemal moralnym obowiązkiem. Podróż przez niezałatwione sprawy przeszłości i zacieśnienie więzów z rodziną – miłym, terapeutycznym dodatkiem. Na papierze więc konstrukcja wygląda na względnie solidną. Jedną z takich, które dobry dialog, aktorska charyzma i klarowny scenariusz mogą bez trudu wynieść do rangi kompetentnego kina rozrywkowego (patrz zeszłoroczny "Hit Man"). Z niekrytym bólem zdradzę, że to niestety nie ten przypadek. Bólem, bo stężenie nudy, nijakich scen akcji i spóźnionego komediowego timingu tworzą ze "Znowu w akcji" rzecz zwyczajnie niewartą wzroku widza. Pewnej brawury wymaga stworzenie produktu tak ostentacyjnie niefilmowego; dzieła, które ani przez chwilę nie próbuje ukryć swojego lenistwa czy ogólnej niedbałości dowolnego z etapów produkcji. To film, gdzie koszmarne CGI raz po raz wybija z doświadczenia historii. Gdzie twisty są tak leniwie podawane, że widz zapomina o własnym zaskoczeniu. Gdzie żarty pokoleniowe mogą działać tylko wówczas, gdy z jednej generacji robi się intelektualnych impotentów. Gdzie Białoruscy gangsterzy mówią po polsku, bo nikomu nie zależało, żeby mówili po białorusku. W końcu: gdzie najbardziej liczy się, żeby film w ogóle powstał; jego jakość staje się co najmniej drugorzędna. Klik w kolejny kafelek w bibliotece znaczy przecież więcej niż to, jak widz ostatecznie będzie się na filmie bawił. Tylko jedna z tych danych jest w końcu obiektywnie mierzalna w arkuszu kalkulacyjnym. Żeby nie było, "Znowu w akcji" to nie jest jakaś filmowa abominacja, nie jest to też wyskakujący znikąd złoczyńca, próbujący zamachem wziąć klasyczne wyobrażenie o hollywoodzkim przemyśle. To tylko kolejne uosobienie pewnej tendencji, produkt wpisujący się w wartki potok takich samych produktów, pisanych i obmyślanych w oparciu o dane sondażowni i wypłaszczoną "średnią" konsumenckich oczekiwań. Kanapowa sensacyjna drwina; dla tatusia sceny walki i pościgi, dla mamusi prorodzinne przesłanie i śmieszne interakcje z nastolatkami. Niespecjalnie szkodliwy wygaszacz ekranu, który włączają dorośli, gdy dzieci już umyją zęby. I włączać będą – wielkie studia rozumieją przecież, że przystojna buzia z zakładki "obserwowani przeze mnie" wygląda na plakacie lepiej niż cytat z tej czy innej recenzji.  Nie, żeby ten stan rzeczy mi jakoś wybitnie przeszkadzał – aktorzy od dekad dobrze wypełniają swoją rolę kołowrotka filmowego marketingu, stając na pierwszej linii frontu zachęcania do poznania kształtowanej ich pracą historii. Gorzej, gdy obrany model dystrybucji zmienia u podstaw sens i cel tych promocyjnych wysiłków. W tej chwili – wciąż jeszcze połowicznie. Serwisy streamingowe wiedzą, że zmaksymalizowanie liczby subskrybentów da się osiągnąć jedynie różnorodnością treści. Obok filmowych clickbaitów spełniają więc marzenia autorów kina ("Może pora z tym skończyć" Charliego Kaufmana), inwestują w wielkie widowiska ("F1" Josepha Kosinskiego) i dają szansę rzeszom początkujących twórców, którzy w inny sposób nigdy nie dostaliby finansowania czy szansy na tak szeroką dystrybucję ("Taniec młodości" Coopera Raiffa). Idealistów kina męczy jednak ta niekonsekwencja, a niedawne doniesienia o nadmiernej ingerencji streamingów w scenariusze (tak by, upraszczając sprawę, łatwiej pochłaniało się kontent w trakcie zmywania naczyń czy gotowania obiadu) jeżą włos na głowie.  Widząc rozpędzenie tej machiny, nie dostrzegam w kodzie "Znowu w akcji" nadzwyczajnej demonicznej sprawczości. Łudzę się jednak, że jego szokująca arogancja i rozbestwiona olewczość jakichkolwiek prawideł kompetentnego filmu zapalą lampkę w głowach zwykłych widzów. Takich, którzy po dniu pełnym stresów, chcą po prostu zaznać podstawowej, a coraz rzadszej właściwości kina – zwyczajnej, uczciwej rozrywki. Być może "dla-fabuły" powinno zostać nie młodzieżowym, ale kinofilskim słowem roku?