Dzieci wiedzą lepiej / Gwiezdne wojny: Załoga rozbitków
"Załoga rozbitków" sprawiła, że znów poczułem się jak dziesięciolatek, któremu pierwszy raz pokazano "Gwiezdne Wojny". Znowu mogłem z niemym zachwytem śledzić niesamowite przygody, trzymać kciuki za sympatycznych bohaterów, obgryzać paznokcie w chwilach zagrożenia i podziwiać najdalsze rubieże galaktyki. Może tak się stało przez dziecięcą perspektywę, dawno niewidzianą w gwiezdnowojennym świecie
"Załoga rozbitków" sprawiła, że znów poczułem się jak dziesięciolatek, któremu pierwszy raz pokazano "Gwiezdne Wojny". Znowu mogłem z niemym zachwytem śledzić niesamowite przygody, trzymać kciuki za sympatycznych bohaterów, obgryzać paznokcie w chwilach zagrożenia i podziwiać najdalsze rubieże galaktyki. Może tak się stało przez dziecięcą perspektywę, dawno niewidzianą w gwiezdnowojennym świecie lekkość, a może po prostu z tego powodu, że disnejowscy włodarze przypomnieli sobie, iż "Gwiezdne Wojny" od zawsze miały być rozrywką właśnie dla dzieciaków. Gdyby dziś jakiś nastolatek zapytał mnie, czym były w latach osiemdziesiątych filmy nowej przygody, pokazałbym mu właśnie serial Jona Wattsa i Christophera Forda. W ośmiu odcinkach udało się pomieścić charakterystyczne dla tego kina schematy fabularne, typy bohaterów i ówczesne podejście do świata przedstawionego. Mamy bowiem odległe, niezwykłe planety, kolorowe stwory, jasny podział na dobro i zło, czające się niebezpieczeństwo, wpisane w całość zauroczenie oferowaną niesamowitością oraz dalekie echa klasycznej dziecięcej popkultury. Jednocześnie "Załoga rozbitków" niczego nie próbuje naśladować. Nie jest kolejnym nostalgicznym tworem dla przerośniętych dzieciaków, tęskniących za niegdysiejszymi przygodami. Wygląda jak dzieło żywcem wyjęte z pionierskiego okresu Kina Nowej Przygody – tyle że wykorzystujące wszelkie dobrodziejstwa nowych kinematograficznych technologii. Na dobrą sprawę nawet niewiele w nim z gwiezdnowojennej sagi. Ktoś co prawda wspomina o jedi, a X-wingi robią swoje, ale ta historia mogłaby sobie doskonale poradzić bez tych poskąpionych odprysków świata stworzonego przez George'a Lucasa. Więcej bowiem w "Załodze…" z awanturniczej literatury dziecięcej, na czele z "Wyspą skarbów" Roberta Louisa Stevensona. Fabuła jest klasyczną opowieścią o piratach, tyle że zamiast karaibskiego morza bohaterowie przemierzają odmęty dalekich rejonów galaktyki, a drewniane szalupy zastępowane są tu metalowymi statkami kosmicznymi. Można wręcz pomyśleć, że właściciele marki dali twórcom zadanie nakręcenia serialu rozgrywającego się co prawda w gwiezdnowojennym świecie, ale w sposób zupełnie nie gwiezdnowojenny. Nie szukają więc inspiracji w filmach Lucasa, tym bardziej w nowej trylogii, nie mówiąc o niedawno powstających serialach. Jeśli wskazywać na jakieś filmowe podobieństwa, to znacznie bliżej "Załodze…" do wyobraźni Chrisa Columbusa, który napisał dla Richarda Donnera scenariusz "Goonies". Ale bezsprzecznie najwięcej w serialu z wrażliwości filmów Stevena Spielberga, który uwielbiał pokazywać niesamowitości właśnie z perspektywy dzieci, dla których stan fascynacji jest niejako naturalny. Choć w dziecięcej ekipie, która przez przypadek wyrusza w głąb niebezpiecznego wszechświata, jest i android, i słoniopodobny sympatyczny stworek – więc z różnorodnością gwiezdnowojennego świata są za pan brat – to ich oczy pełne są zadziwienia wszystkim, co ich spotyka: od technologii statków przez barwność odwiedzanych planet po różne odcienia szarości ludzkich serc. To właśnie dzięki ich niewinnemu spojrzeniu możemy na nowo docenić koloryt odległej galaktyki. Narracja koncentruje się na mnożeniu światów, postaci, sytuacji, zagrożeń i przygód – słowem: na niesamowitości. Sama fabuła jest z kolei więcej niż prościutka. Grupa młodziaków znajduje rozbity statek i dziwnym trafem udaje jej się go uruchomić. Maszyna sterowana przez człekokształtnego droida wysyła ich jak najdalej od domu. Stawką opowieści jest więc bezpieczny powrót. Problem w tym, że na drodze stają dzieciakom najprawdziwsi w świecie piraci, którzy bez mapy, ale z żądzą zysku w sercach zrobią wszystko, by dostać się na ich planetę razem z nimi. Według legend ma ona bowiem skrywać wielki skarb. Jakość serialu nie tkwi w tej – jak wspomniałem – prostej historii. Nie oferuje ona szczególnie zaskakujących zwrotów akcji, ani wielowątkowości. Tkwi natomiast w lekkości opowiadania, jej bezpretensjonalności, bezpardonowym kopiowaniu najbardziej ogranych fabularnych rozwiązań z literatury młodzieżowej i zamienianiu ich w ciepłą, ekscytującą i zwyczajnie wciągającą opowieść z sympatycznymi bohaterami, jasno sprecyzowaną stawką i bezpiecznymi żartami. Duch nowoprzygodowych klasyków jest w serialu mocny, bo twórcy potraktowali podarowane im uniwersum z należytym dystansem. Bezceremonialnie głównym złoczyńcą uczynili wielkiego, złego wilka, a łagodną nawigatorką po znanym wszechświecie – sowę-mądrą-głowę. Jakby Watts i Ford nieustannie podkreślali, że to tylko (i aż!) bajka. Myślę, że jest to cenna lekcja, którą powinni odrobić zarówno zbyt poważnie podchodzący do gwiezdnej sagi fani, jak i niekiedy zbyt spinający się podczas poszerzania tego uniwersum twórcy. Jak się okazuje – dzieci niekiedy wiedzą lepiej.